Wybierając się do kina na “Łotra 1” nie spodziewałem się po nim zbyt wiele. Zgodnie ze swoją standardową procedurą unikałem zwiastunów i informacji na temat fabuły. Ciężko zawieść się, gdy nie ma się oczekiwań!
Jedyną informacją jaka przeciekła przez mój filtr to fakt, że rodzimi fani Star Wars nie są zbyt bystrzy i nie potrafili zrozumieć, że tytułowy “Łotr Jeden” odnosi się do kodu wywoławczego tytułowego pseudoszwadronu. “Hehehe, a to łotr jeden“. Nawet śmieszne, gdyby winy nie próbowano masowo zwalić bezpodstawnie na słabe tłumaczenie oryginalnego “Rogue One”. I gdyby identyczny żart nie działał też w oryginale. “Hehehe, he’s a rogue one“. Szkoda więc, że Disney ugiął się pod ciężarem krytyki i zmienił idealnie przetłumaczony tytuł na na odpowiednik jego przedszkolnej definicji. Na żenadometrze umieściłbym ten incydent gdzieś w okolicach “strażnik Kaplicy Sykstyńskiej, gdy kolejna wycieczka gimbusów śmieje się z sisiorka na fresku Stworzenie Adama“.
Sam film natomiast? Zaskakująco strawny. Uparcie próbujący znaleźć własną tożsamość i zdystansować się od “głównych” odsłon cyklu. “Łotr 1” bardzo chce żebyśmy wiedzieli, że nie jest kolejnym numerowanym epizodem i jeśli komuś bardzo zależy to może go włożyć między apokryfy. I z jednej strony bardzo fajnie, bo daje mu to okazję do wyrwania się ze standardowej Star Warsowej konwencji… Ale z drugiej rzadko owocuje to czymkolwiek niż rozpraszająco innym kierunkiem reżyserii.
Seans zaczyna się na przykład od bardzo upierdliwego misz-maszu scen. W ciągu pierwszych piętnastu minut zwiedzamy bezsensownie kilka planet skacząc od jednej do drugiej próbując w ogóle ustalić co się dzieje. Kim są te dziesiątki postaci przewijających się przez ekran i które (jeśli w ogóle) wydarzenia będą miały znaczenie w dalszej części filmu.
To wszystko doprawione jest niecodziennym dla tej serii zabiegiem opisywania planet z pomocą pojawiających się na ekranie etykiet.
“Zarkon 50
Sekretna Baza Zakonu Zjadaczy Wąsa“.
Coś czego nigdy nie zobaczylibyśmy w cyklu głównym. Ten mocny kontrast nakręcił mnie na obietnicę tego, że “Gwiezdne Wojny – Historie” faktycznie staną się rozszerzonym uniwersum kinówek. Serią do oglądania z innej perspektywy. Niestety iluzja ta znika po intrze filmu. Wszelkie zabiegi mające na celu zdystansować Łotra od reszty kinówek znikają. Opowiadana historia staje się jedynie kolejnym odcinkiem serialu Gwiezdne Wojny.
Dobrze więc przynajmniej, że jest to odcinek warty obejrzenia. Satysfakcjonujący, sycący i paradoksalnie, tym lepszy im dłużej trzyma się utartej formuły Sagi. Oczywiście — historię filmu zna każdy, kto widział kiedykolwiek “Nową Nadzieję”, więc nie traktuję tego jak spoiler: grupka rebeliantów próbuje wykraść informacje o “Gwieździe Śmierci” — sekretnej broni złowrogiego Imperium, które ma dać mu władzę nad wszechświatem.
To w jaki sposób rozwinięto ten wątek podzielić wypada na trzy sekcje:
- Ta kiepska
- Sensem całej wyprawy — no i tytułu — jest fakt, że postaci, które wyruszają na karkołomną misję odbicia planów Kosmicznego Jaja 1 nie przepadają za sobą. Współpracują z konieczności, nie z wyboru. Nigdy więc nie tworzy się między nimi jakaś szczególna więź.
- Ta przeciętna
- Same postaci też nie są jakoś szczególnie nadzwyczajne. Mamy dwóch dwuwymiarowych pilotów, główną bohaterkę, której brakuje fabularnej przeciwwagi. I na szczęście niewidomego Shang Tsunga, którego prowadzi moc oraz gnat jego dobrego towarzysza. Ci dwaj ostatni panowie i ich niecodzienny Bromans to w sumie jedyna nutka ciepła i radości w tym zaskakująco ponurym przedstawieniu.
- Czy nazwanie kogoś Shang Tsung to już rasizm? Nie wiem dlatego punkt ten umieszczam w sekcji “przeciętnej”.
- Ta dobra
- Bardzo ładnie rozwinięto wątek fabularny, który w Nowej Nadziei sprowadzał się do jednego zdania z intra.
- Nasi główni źli mają specyficzny rodzaj chemii, która pokazuje jak pokrętne, biurokratyczne, a jednocześnie przesiąknięte złem jest Imperium. Momentami aż do bólu, gdy próbuje się przemycić subtelnie niczym transparent ze swastyką przyrównanie antagonistów do kosmicznych nazistów. Ale koniec końców miło popatrzeć jak generałowie skaczą sobie do gardeł w swoim naturalnym środowisku.
Nie lubię rozpisywać się na temat fabuły, bo nie przepadam za spoilerami. Dlatego też nie napiszę nic więcej. Szach mat.
Bardzo podobała mi się również warstwa wizualna filmu mocno nawiązująca do epizodu czwartego. Pordzewiałe zadupia i niszczejące statki to coś czego w Gwiezdnych Wojnach nigdy zbyt wiele.
Mniej dobrego powiedzieć mogę na temat oprawy muzycznej. Po seansie dowiedziałem się, że za ścieżkę dźwiękową odpowiadał ktoś inny niż do tej pory. Co wyjaśnia dlaczego większość plumkania przypominiała raczej Starwarsowy bootleg niż nawiązanie do sagi.
UWAGA! Mini spoilery niefabularne! Jeśli chcesz je ominąć, przeskocz do strony trzeciej!
Być może będziemy musieli wkroczyć jednak na terytorium spoilerów, by porozmawiać o… postaciach CGI. Więc jeśli nie chcesz, drogi czytelniku, o nich czytać, to przewiń stronę do zdjęcia Grunia. Mlem.
Grand Moff Tarkin był jedną z najważniejszych postaci związanych z konstrukcją “Gwiazdy Śmierci”. Nic dziwnego więc, że jego obecność w “Łotrze 1” była obowiązkowa. Rzecz w tym, że odtwórca tej roli, nieodżałowany Peter Cushing zmarł w 1994 roku. Zamiast znaleźć do jego roli nowego aktora zdecydowano się na bardzo ryzykowny krok – jego rola wygenerowana została komputerowo co wzbudza wiele emocji wśród widzów. Tych pozytywnych i tych negatywnych.
Sam jestem w tym względzie bardzo podzielony. Z jednej strony — jest to diabelnie odważny krok. To chyba pierwszy taki przypadek w historii kina choć od lat teoryzowano, że za X lat aktorzy zaczną być zastępowani swoimi cyfrowymi odpowiednikami. Efekt końcowy bardzo mi się podobał. Tarkin grany przez innego aktora to po prostu nie to samo. A jego “wypisanie” ze scenariusza pozostawiłoby widzów z szeregiem niezręcznych pytań.
Jednocześnie jednak należy mieć świadomość, że nie jesteśmy jeszcze na odpowiednim etapie technologicznym, by taka zabawa uszła uwadze widzów. Cyfrowy Tarkin, jego gumowa skóra, subtelnie nienaturalne ruchy i martwe spojrzenie zdradzały od pierwszej sceny, że choć imponująca, jest to tylko komputerowa symulacja zmarłego aktora.
Mimo to cieszę się, że zaryzykowano. Do odważnych świat należy.
Kilka osób powiedziało mi, że… nie zauważyli nawet, że Tarkin był postacią CGI! Ale coś trudno mi w to uwierzyć.
Na temat Łotra mógłbym ponerdzić sporo więcej, ale bądźmy szczerzy. I tak ponerdziłem już zdecydowanie za dużo. A nikt mi przecież za to nie płaci. Podsumowanie, które próbuję tu wpleść powinno niby służyć temu, by zebrać ten cały bajzel do kupy, więc zrobię co w mojej mocy. Uwaga. Staram się. Wyobraźcie tu sobie jakiś odgłos wydawany w wielkim skupieniu.
Rogue One: A Star Wars Story to miła i strawna przygoda w uniwersum Gwiezdnych Wojen, która nie próbuje zbyt nahalnie wedrzeć się w kanon starając się odnaleźć swój własny styl opowiadania historii. Choć rezultaty są mieszane to i tak warto udać się na seans dla przyjemnych dla oka efektów specjalnych i ciekawie opowiedzianej — choć dobrze znanej fanom serii — historii.
Jeśli Disney będzie serwował takie danie swoim fanom każdego roku, to ja z przyjemnością będę je chrupał. Nie każdy film musi być przecież dziełem sztuki. Czasem wystarczy tylko odległa galaktyka i baśń do opowiedzenia.